środa, 22 lutego 2012

Czas

Nie wiem, jak to jest możliwe, że jest już końcówka lutego. Naprawdę jestem tym niezmiernie zdziwiona. I ani się człowiek spostrzegł, a tu już połowa 10. tygodnia. Szok!

W piątek byliśmy z mężem u pani doktor. Wizyta trwała naprawdę długo, bo pani doktor nie zgadzały się parametry dziecka z jej tabelkami. Ja nadal twierdzę, że trzeba jakieś dwa tygodnie odjąć, ale kłócić się nie będę. Badanie i rozmowa przeciągnęła się do 45 minut, czułam, że panie w poczekalni wyklęły mnie na wszelkie możliwe sposoby i wysłały do diabła, ale trudno. Ja też płacę za wizytę.
Najważniejsze, że mąż wreszcie zobaczył nasze Serduszko. Ja tym razem widziałam niewiele, ale nie zapomnę wyrazu twarzy męża :)
Z nowości - pojawił się ból w krzyżu (już słyszę głosy znajomych: "nie masz czegoś takiego jak krzyż!") oraz zaparcia; szefowa dowiedziała się o ciąży (nie ode mnie, ale to jeszcze do wyjaśnienia); znalazłam dobrą szkołę rodzenia w moim mieście (ale jeszcze nie orientowałam się cenowo).
Mdłości - nadal obecne, raz bardziej dokuczliwe, raz mniej. Pomaga sok z pomarańczy i mandarynki.
Mąż troskliwie opiekuje się brzuchem, zaczął nawet ostatnio z nim rozmawiać.

A ja z utęsknieniem wypatruję pierwszych znaków wiosny.

czwartek, 9 lutego 2012

Co na mdłości?

Jak w temacie.
Poratujcie dobre kobiety, jak radziłyście sobie ze wstrętem do jedzenia (w jakiejkolwiek formie) o poranku?
Z rana każdy zapach wywołuje u mnie odruch wymiotny. Taki stan rzeczy trwa do około południa, kiedy już jestem w pracy, a tam nie zawsze mam czas na jedzenie.
Uspokajam zawczasu - zmuszam się do jedzenia śniadania, proszę nie podnosić alarmu. Ale za każdym razem istnieje obawa, że zobaczę je ponownie. To śniadanie.

Pytanie proste, mam nadzieję na szybki odzew, bo nie chcę zagłodzić mojego Kreseczki :)

wtorek, 7 lutego 2012

Koszmarny weekend

Ogólnie nic mi nie jest. Zgaga potworna - norma. Utrata powonienia - norma. Brak apetytu - norma (lęk przed zgagą i mdłościami?). Kłucie w brzuchu - norma.
Ale różowawa wydzielina na wkładce przekroczyła już granice normy (według mojej prywatnej skali normalności).
I tak oto niedzielnym wieczorem wylądowałam spanikowana na oddziale położniczo-ginekologicznym. Na szczęście moja pani doktor miała tego dnia dyżur. Obejrzała podaną wkładkę, pogrzebała gdzie pogrzebać miała i zawyrokowała - norma. Ale dla pewności kazała łykać Duphaston i stawić się po zwolnienie w wypadku dalszego brudzenia wkładek. No i skakać nie pozwoliła. I za busami biegać też nie.

Odetchnęłam z ulgą i pobiegłam pokazać mężowi pierwsze zdjęcie naszego potomka.

PS Widziałam serduszko i jestem niemal pewna, że pukało do mnie uspokajająco "nie martw się mama, jestem tutaj i nigdzie się nie wybieram" :)