czwartek, 6 grudnia 2012

Żyjemy

Na szybko i trochę chaotycznie, bo nadal ogarniam mamusiowanie :)

23.09.2012r. czyli dzień przed planowym terminem porodu, udałam się z mężem do szpitala. Przez tydzień wymaszerowałam i wyspacerowałam się za wszystkie czasy, bez skutku. Leżałam na "poczekajce" -  sali nr 12. Trzy razy na nią wracałam z sali porodowej (żel wpuszczony do szyjki, który miał ją zmiękczyć i pomóc w rozwieraniu i dwie próby z pompą oksytocynową). Przez ten tydzień skład "poczekajki" zmieniał się codziennie. Nie muszę chyba mówić, że z każdym dniem moja chandra rosła i rosła. Po tygodniu nadal miałam rozwarcie na palec i pani doktor zdecydowała: jutro wóz albo przewóz (czytaj: albo urodzę naturalnie po kolejnej pompie, albo mnie pokroją).

Piszę to wszystko na spokojnie, minęły już dwa miesiące, ale nadal pamiętam ten ból i strach. Nie bałam się porodu, nastawiałam się na naturalne rodzenie, bardzo tego z mężem chcieliśmy, zakładaliśmy, że wszystko pójdzie dobrze, nawet nie myślałam o operacji. 1.10.2012r. zapamiętam jako najgorszy i najlepszy zarazem dzień mojego życia. Dwie pompy z oksytocyną od godziny 10:00 zrobiły swoje - poważne i regularne skurcze pojawiły się około godziny 15:00. Mąż był już wtedy ze mną, pomagał mi siadać na piłkę, wstawać na siusiu, wchodzić na łóżko. Z czasem skurcze stały się coraz boleśniejsze, zamraczało mnie, niewiele pamiętam. Podczas jednego ze skurczy położna zrobiła mi masaż szyjki (masakra), podczas jeszcze jednego przebiła mi pęcherz płodowy (masakra2, bo ponoć był strasznie twardy i gruby). Badania położnej i pani doktor nie przynosiły dobrych wieści - szyjka nie chciała współpracować, rozwarła się tylko na dwa palce. O godzinie 19:00 przyszła nowa zmiana położnych (skurcze miałam już co około minutę) i pani doktor zapytała mnie czy wyrażam zgodę na cesarskie cięcie. Zaczęłam płakać, bo przecież nie tak to miało wyglądać, ale i pani doktor, i mąż uspokoili mnie, że to dla dobra dziecka. Więc się zgodziłam i wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ten fragment przygotowań wolałabym wymazać z pamięci (nowa położna była delikatnie mówiąc niemiła) i nie będę go opisywać. Przez całą operację anestezjolog do mnie mówił, uspokajał mnie, kiedy zaczynałam panikować, rozmawialiśmy o mojej pracy, doradzałam mu, jak ma ćwiczyć z córeczką, żeby nie miała problemów z mówieniem głoski "sz" :) Ale to wszystko już po tym najważniejszym momencie, kiedy pani doktor pokazała mi go i dała do pocałowania jego główkę :)

Wojtuś urodził się 1.10.2012r. o godzinie 19:30 przez cesarskie cięcie.Ważył 3100g, mierzył 52cm i otrzymał 10 punktów w skali Apgar.

I kocham go nad życie!

7 komentarzy:

  1. gratuluję! :) chociaż samego porodu nie zazdroszczę...

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje kochana:)))) czekalam na ten wpis:) karmisz Młodego piersią?:) buziole w nochy

    OdpowiedzUsuń
  3. Hurraa! Najważniejsze, że Wojtek zdrowy!!!! Gratulacje ogromne!
    Ściskam Cię ogromnie, dzielna kobieto! Wspaniała Mamo! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wooooo :)))) GRATULACJE!!!! :))))

    OdpowiedzUsuń
  5. No na reszcie się odezwałaś GRATULACJE!!!!

    OdpowiedzUsuń